Czwartek.
Celem na dzisiejszy dzień jest dostanie się do Cziatury – miasteczka, do którego nie jeździ zbyt wielu turystów. Najpierw jedziemy do Tbilisi, skąd planujemy dojechać do Zestaponi, a dopiero z tego miasta do miejsca docelowego. Szaleństwo!
Cziatura – miasto w regionie Imeretia w Gruzji. Według danych szacunkowych na rok 2008 liczyło 19.587 mieszkańców. Ośrodek przemysłowy, słynący m.in. z wydobycia rud manganu. Ze względu na strome doliny rzeki w 1954 zbudowany został w mieście system kolejek linowych, który miał ułatwić transport pracowników tutejszej kopalni. System funkcjonuje nieprzerwanie do dzisiaj, pomimo złego stanu technicznego
Jazda busikiem do Tbilisi to masakra. Ale jakoś dajemy radę. W stolicy Gruzji idziemy najpierw na coś ciepłego. Zjadam jakiś regionalny odpowiednik polskiego rosołu i lokalny, przepyszny chleb. Można ruszać!
Bus to Zestaponi to jeszcze większa masakra. Na dodatek zrobiło się bardzo ciepło. Gdy docieramy na miejsce okazuje się, że nie możemy znaleźć miejsca, z którego odjeżdżają busy do Cziatury. Ja pierdykam, a w słońcu jest ze 30 stopni.
Z nikim nie możemy się dogadać. W końcu jakiś kierowca pokazuje nam gdzie mamy iść szukać busa. Idziemy nie wiedząc nawet czy to dobry kierunek. Po chwili zatrzymuje się obok nas bus. To kierowca jednego z busów z dworca, na którym się dopytywaliśmy o drogę. Mówi, że zrobiło mu się nas żal więc podwiezie nas na ten autobus. Okazuje się, że to aż 3km. Chcecie wiedzieć jak wygląda sam przystanek? Tak, jakby go nie było! Sklep, zakręt ulicy i tyle. Zero oznakowania, przystanek dla wtajemniczonych! Tym bardziej wielkie podziękowania dla tego człowieka!
Droga do Cziatury zajmuje jakąś godzinę. Na miejscu jest szok. Miasto zatrzymało się w czasach sowieckich! Dookoła niesamowite krajobrazy. Tylko jedna rzecz nas zaczyna irytować już na samym początku: wszyscy się na nas gapią. Nie patrzą a gapią właśnie. Dzieci natomiast krzyczą „hello mister”.
Jest już dość późno, a my musimy jeszcze znaleźć nasz hotel. Czasu na zdjęcia więc praktycznie dziś już nie ma – cały dzień poszedł na opuszczenie Kazbegi i dojechanie tu, do Czaturii. A to naprawdę kawał drogi! Jednak mały spacer musimy zrobić, chociażby dla zobaczenia mniej więcej od czego jutro zacząć…
Idziemy do hotelu. Nie będę się tu rozpisywać o takich rzeczach jak brak deski klozetowej, bo nie ma to sensu. Po prostu Hotelu Nikolai nie polecam! Dobra, jakoś to przeżyjemy. Liczy się jedno: jutrzejszy dzień. Im szybciej nadejdzie tym lepiej. Na koniec jeszcze wieczorne zdjęcie z księżycem w tle… W jego dolnej części to, po co tu przyjechaliśmy: WAGONIKI KOLEJEK!
skomentuj →
kategoria: cyfrowo, mobilnie, wyprawy tagi: cziatura, dawid markoff, gruzja, iphone, tbilisi, x100s
Środa.
Tak, to będzie dzień wspinaczki! Dobra, może to za dużo powiedziane, ale z całą pewnością trochę się nachodzimy pod górę, bo planem jest szczyt z klasztorem Cminda Sameba – leżący na wysokości prawie 2200m n.p.m.
Cminda Sameba – prawosławny klasztor położony niedaleko wioski Gergeti w północnej Gruzji, w pobliżu miasteczka Stepancminda (dawniej Kazbegi). Kościół jest położony na wzgórzu, na wysokości 2170 m n.p.m., na lewym brzegu rzeki Terek, nad klasztorem góruje szczyt Kazbek. Klasztor został zbudowany w XIV w.
Po raz pierwszy pogoda nas nie rozpieszcza. Od samego rana jest pochmurno, chłodno i wieje wiatr. Najpierw idziemy zjeść coś na śniadanie – klasycznie już placek z serem do czarnej kawy. Luksusów nie ma, ale nie ma co narzekać.
Wracamy do domu, ciepło się ubieramy i ruszamy na szczyt. Po drodze zaczyna padać deszcz. Cholerny deszcz! Ale damy radę. W pewnym momencie dołącza do nas pies – ta suczka będzie szła z nami na samą górę. W pewnym sensie będzie robić za naszego przewodnika – co chwila zatrzymując się i czekając na nas. Nadajemy jej imię – Gambit. Czemu tak to długa historia, aż tak Was zamęczać nie chcę.
Po drodze przestaje padać, wychodzi słońce i robi się niesamowicie miło. Taka jest tu pogoda, zmieniająca się dosłownie co kilkanaście minut – już przywykliśmy po kilku dniach w Gruzji.
Widoki na górze są obłędne! Naprawdę, nie do opisania. Robimy wiele zdjęć, a na pamiątkę Kasia uwiecznia mnie i Roberta w koszulkach z godłem Polski (kupionych u Wietnamczyków na Marywilskiej, ale o tym nie mówmy). Nie może się obejść też zdjęć za milion lajków, czyli zdjęć skakanych, tak lubionych przez pewne grono polskich instagramerów (to poniższe zrobił mi Robert;)
Nasza droga na szczyt:
Schodzimy w deszczu. I to padającym już całkiem na serio – tak, że idziemy po błocie. Ale nie narzekamy, bo wiemy, że w pokoju czeka ciepła herbata (nie czeka, bo padł prąd, o czym się dowiemy po powrocie).
Odpoczywamy i idziemy na kolację. Ja zajadam się pyszną zupą regionalną z ryżem i całą masą innych rzeczy, których nie znam. Ostra! Do tego popijam regionalną lemoniadę. Jest wspaniale!
To ostatni dzień w Kazbegi, jutro jedziemy dalej. Chłoniemy więc wieczorne widoki, wdychamy czyste powietrze, słuchany szumu strumyków, odgłosów zwierząt… Jutro ruszamy do Cziatury – miejsca, w którym turyści raczej nie bywają. Tam raczej naklejek Gangu Albanii nie zobaczymy!
skomentuj →
kategoria: cyfrowo, mobilnie, wyprawy tagi: dawid markoff, gruzja, iphone, katarzyna mach, kazbegi, robert danieluk, x100s
gruzja, kazbegi: market google
Stan umysłu, czyli robimy zakupy w… Markecie Google. Tak, dobrze przeczytaliście. Zresztą zobaczcie poniższe zdjęcie. I nie, nie kupuje się tu reklam AdWords czy innego podobnego chłamu od Google. Kupuje się produkty, bez których ciężko tu przetrwać: papier toaletowy i wodę:>
skomentuj →
kategoria: cyfrowo, wyprawy tagi: gruzja, kazbegi, nie-wiem-nie-rozumiem, x100s
Wtorek.
Komu w drogę, temu Kaukaz, a konkretnie naszym celem jest Kazbegi. Środkiem transportu są tutejsze marszrutki, czyli zwykle busy. Niecałe 20zł za bilet i jedziemy – z turystami z Polski, Rosji i Hiszpanii lub Portugalii, nie pamiętam. Kierowca istny szaleniec, pruje tak, że głowa mała. W głośnikach gra piosenka, której refren brzmi „road to hell”. I jeszcze te widoki… co za mieszanka! Zobaczcie sami:
Na miejscu jesteśmy po jakiś trzech godzinach. Ale miejsce, o ludzie! Idziemy do kwatery, w której mamy nocleg – to zwykłe gospodarstwo domowe. Pokój jest mały, ale bardzo fajny – pomijam tylko te pierdzielone drzwi wyjściowe, z których zamykaniem będziemy mieć problem przez cały czas w Kazbegi. Rozmawiamy z chłopem, który jest właścicielem. Potem z jego żoną. „Polsza” przewija się co chwilę. Dobra, szkoda czasu, idziemy zwiedzać! (i teraz będzie duuuuużo zdjęć).
Dla mnie to miejsce jest taką małą Alaską, którą znam z przeróżnych filmów i seriali. Takie mam po prostu skojarzenia.
Po drodze zachodzimy na coś do jedzenia. Człowiek myśli, że jest na Kaukazie, końcu świata, a tu nagle widzi naklejkę Gangu Albanii. Nie mam pytań. W lokalu obsługa wygląda na Arabów, ale wszyscy znają ogrom słów po polsku. Zamawiamy regionalne piwo (sprzedawca proponuje nam niemieckie, ale stanowczo mówimy „germańskie niet!”) i placek z serem, którym zajadamy się w Gruzji od kilku dni. Nagle zaczyna lecieć polskie discopolo – specjalnie dla nas! Rany, jak nienawidzę tej muzyki, tak w tej chwili brzmi świetnie!
Po jedzeniu wracamy na chwilę do mieszkania. Właściciel poleca nam spacer do miejsca, w którym płynie źródlana woda – tak czysta, że można nabierać ją do butelek, co zresztą nam poleca. Idziemy tam. Dookoła nie ma praktycznie nikogo – dopiero po dłuższym czasie natrafiamy na jakiegoś chłopa pasącego krowy.
Po jakiejś godzinie jesteśmy na miejscu. Miejsce bardzo klimatyczne. Szkoda, że zrobiło się już bardzo ciemno – miasto położone jest w dolinie, dookoła olbrzymie góry.
Robimy ogrom zdjęć i wracamy do domu. Właściciel przynosi nam herbatę, dżem własnej roboty i domowe wino. Cholera, jak tu nie kochać tych ludzi, tego kraju???
skomentuj →
kategoria: cyfrowo, mobilnie, wyprawy tagi: gruzja, iphone, kazbegi, x100s
Poniedziałek.
Klasycznie śniadanie, po które trzeba pójść. No to idziemy. Jakieś parówki, ketchup, chleb… I jeszcze idziemy po ogórek i pomidory malinowe. Piszę to, bo facet ze straganu zagaduje skąd jesteśmy. „Polsza”. Nie wiem czy zrozumiał, bo zaczyna coś mowić o Ukrainie. I nie jestem pewien, ale chyba zrozumiał, że z Ukrainy. Pal licho, nie ma co tłumaczyć. W prezencie od Gruzji dostajemy zielone papryczki. To te ostre? Jak mamy to rozumieć? Po śniadaniu ruszamy w miasto. To będzie dzień porażek.
Najpierw metrem jedziemy do centrum. Tam w McDonalds (pamiętacie? Nie jest to wpis sponsorowany:) kupujemy pyszne lody, a następnie kierujemy główną ulicą w poszukiwaniu internetu do telefonu. Salon Geocell! Wchodzimy, kupujemy trzy karty naładowane po 6GB każda- jakieś 27zł od sztuki. No, teraz jest już idealnie!
Porażka numer 1:
Jedziemy zobaczyć Ministerstwo Transportu. Budynek, jak z klocków LEGO. Robimy kilka zdjęć, ale aby go zobaczyć od drugiej strony, trzeba zejść z dużego wzniesienia prosto na ulicę, na której klasycznie nie ma pasów. Rezygnujemy.
Porażka numer 2:
Opuszczony basen. To musi się udać… ale nie, wszystko tak ogrodzone, że nie da się wejść. Jedyne wejście znajduje się od strony warsztatu z oponami, ale tam stanowczo odmawiają nam wejścia. Trudno, a mogło być tak niesamowicie!
Porażka numer 3:
Ulica Lecha Kaczyńskiego i skwer jego imienia z popiersiem. Strasznie chcę to zobaczyć. Jedziemy autobusem, w którym jest kontrola – ty kontrole w tych autobusikach są co chwila. W Warszawie raz na pół roku, tu raz na 1.5 przejażdżki (raz mieliśmy dwie przystanek po przystanku). Rada dla Polaków: kupujcie bilety, nawet pomimo faktu, że Gruzini to bardzo mili ludzie. Tym bardziej nie wypada jeździć na gapę.
Skweru nie znajdujemy. Ulicę tak, ale tylko na mapach Google – tabliczek nie widzimy. Trudno.
Porażka numer 4:
Dom Ślubów znajduje się tuż obok, więc idziemy. To niesamowity budynek, zaprojektowany z typową gruzińską fantazją. Schodzimy, ale… wszystko pozamykane, ogrodzone, z kamerami! Załamka. Pozostaje popodziwiać go z daleka (po lewej stronie kadru)…
Pozostaje ostatni punkt tego dnia: wieczór na starym mieście. Tam idziemy najpierw na mrożoną kawę (wyśmienita!), herbatę i sernik. Knajpka bardzo fajna (nie pamiętam nazwy), w środku pusto – wszyscy siedzą na zewnątrz. Jako jedyni zostajemy więc w środku, bo cicho i chłodno.
A potem spacerem po starówce. Po drodze natrafiamy na… Warszawę! Bar Warszawa. Zachodzimy, w środku polskie menu… nieśmiało mówię do Roberta, że nawet menu po naszemu na co osoby w środku „zapraszamy, tu wszyscy mówią po polsku”. Zabawna sytuacja, ale jednak postanawiamy iść dalej – szkoda czasu na kolejne zatrzymywanie się na coś do picia – lubelską Perłę (stoi na półkach) możemy równie dobrze wypić w Polsce:)
Gruzja to kraj ZAFASCYNOWANY Stanami Zjednoczonymi. Na każdym kroku! Popatrzcie na te taśmy, którymi oddzielono miejsce jakiegoś wypadku…
Gdy robi się ciemno, idziemy na most XXX. Jest super. Wtedy pojawia się pomysł, aby wjechać kolejką ponownie na szczyt jednego z wzniesień… Jest po 21, jesteśmy już na górze. Ale widok, o cholera!
Wracamy do domu wykończeni. Bijemy rekord kroków: dziś zrobiliśmy ich prawie 27.000! W nocy jest burza – na chwilę pada prąd na całej dzielnicy. Otwarty balkon, chłód i dźwięk padającego deszczu, ciemność. Tbilisi jest niesamowite!
Jutro Kaukaz! Tam zacznie się prawdziwa wyprawa!
skomentuj →
kategoria: cyfrowo, mobilnie, wydarzenia tagi: dawid markoff, gruzja, iphone, robert danieluk, tbilisi, x100s
Niedziela.
Poranne śniadanie mistrzów – paprykarz i biały chleb przywieziony z Polski. Do tego kawa znaleziona w kuchni w jednej z szuflad. 3 w jednym, więc ja klasycznie piję za słodką, bo zawsze zapominam i dosypuję odrobinę cukru. Robert odpala laptopa Asusa na Windows 10. Plan jest taki, aby zrobić listę miejsc do zobaczenia na dziś. Jednak Windows to Windows, „sterownik ekranu przestał odpowiadać„… Japierdolę! Pozostaje najstarsza i najpewniejsza metoda – iPhone:>
Tbilisi na nogach to katorga. Zresztą samochodem pewnie podobnie – tu potrzeba jakiegoś wojskowego Humvee! Takiego, jakimi porusza się gruzińska armia. No ale co począć, Humvee nie mamy. Wszystko jest tu po prostu krzywe, nie takie jak trzeba, ciężkie do zapanowania na fotografiach – ani pionów, ani poziomów. Ma to jednak swój niepowtarzalny klimat…
Pierwszy punkt to trzy bloki połączone kładkami na… 14 piętrze. Najpierw jednak po drodze trafiamy na inny blok – wydaje się opuszczony, ale mieszkają w nim chyba ludzie. Nie ma windy… tzn jest, ale taka, którą raczej nie chcielibyście jechać. My też odpuściliśmy, chociaż upchnęliśmy się w niej na chwilę… ale szybko wyszliśmy. No dobra, więc wchodzimy o własnych nogach – chyba na 17 piętro. MASAKRA.
Po zejściu na dół dosłownie padamy, ale idziemy dalej w poszukiwaniu głównych bloków. Nie mamy internetu, więc mapy Google odpadają – nadzieja w tym, że telefon coś skeszował… Ale dupa. Szukamy, szukamy, szukamy… może to nie to miejsce? Nie ta okolica? Żar leje się dosłownie z każdej strony… Nie poddajemy się!
W końcu się udaje. Kosmos! Nie tylko budynek jest totalnie z innego świata, ale i winda, która… jest na pieniądze. Tak, na pieniądze – monety. Co tu pisać, zobaczcie sami (tu akurat droga w dół):
Nie do końca potrafimy skumać jak to działa, ale pomaga nam jadąca do góry dziewczyna. Próbujemy jej oddać sumę, którą za nas zapłaciła, ale oburza się mówiąc „dajcie spokój, to Gruzja„. Pyta skąd jesteśmy. Mówimy, że z Polszy. Mówi, że jej babcia jest Ukrainką. Blisko, niech będzie.
Fotografujemy wszystko i postanawiamy zjechać na dół. Wrzucamy monety, ale nic się nie dzieje. Z głośnika odzywa się męski głos. Bełkot ciężki do zrozumienia, przecinamy dziwnym dźwiękiem. Nic nie rozumiemy. Do windy wsiada młoda dziewczyna, ale nie potrafi się z nami dogadać – zna tylko gruziński. Śmieje się, wrzuca jakieś pieniądze i winda rusza.
Schodzimy powoli w dolne części okolicy. Po drodze trafiamy na betonowy plac ogrodzony siatką. Wygląda strasznie. Jakaś młoda para biega do okoła… Na gałęzi drzewa zawieszona reklamówka z kanapkami i piciem. Tak tu ćwiczą. Fotografujemy, oni się zatrzymują aby nam nie przeszkadzać… Ciekawe co myślą.
Kierujemy się ku opuszczonemu mostowi i rzecze, której nie ma. Po drodze zachodzimy do jakiegoś opuszczonego budynku. Jest medal stróżówka, ale nikt nas nie zatrzymuje. Wchodzimy na płac budynku. Po chwili zauważa nas inny ochroniarz. Jest miły, mówi, że nie można tu być. Odprowadza nas i zachodzi do stróżówka. Słyszymy ostry opieprz dla gościa, który nas nie zauważył. Jak nam przykro, chyba już po stażu – trzeba będzie zostać taksówkarzem, których tu milion.
Most ma super klimat. I ten kanion pod nim, w którym była kiedyś woda. Cudo! Chodzimy, fotografujemy. Ja staram się nagrać jakiś film z komentarzem, ale wieje tak mocny wiatr (zresztą wiać będzie przez całą naszą wizytę w Gruzji), że i tak nic nie słychać. Odpuszczam sobie.
Postanawiamy dostać się pod wielki maszt na ogromnym wzniesieniu. Tam można dojechać jednak tylko kolejką – taką samą jak ta wczorajsza. Z tą różnicą, że to wzniesienie jest z 5 razy wyżej! Dobra, trzeba najpierw dojść do stacji kolejek… Po drodze natrafiamy na sklep z drzewem w środku. Tak, z drzewem. Widzieliście kiedyś coś podobnego? Gruzja, stan umysłu, miejsce magiczne, zaskakujące.
Gdy docieramy do centrum, zachodzimy jeszcze na jedzenie. Ja zjadam super zupę grzybową (całkiem inną niż w Polsce) oraz ogromny placek z serem, którego kawałki i tak zabieramy na wynos do domu – jest po prostu za duży!
Zatrzymujemy jakiś autobus i jedziemy. Dwa razy wsiadają do niego kontrolerzy biletów. Uśmiechnięci, na nasz widok pokazują kciuk skierowany do góry. Gdzie my jesteśmy???:)
Dostajemy się do kolejki i wagonikiem jedziemy na sam szczyt. Tu jest po prostu super! Robimy wiele zdjęć, spacerujemy na samej górze…
Po zejściu na dół mamy przed sobą jeszcze krótki spacer po starych kamienicach miasta. Można tędy chodzić i chodzić, na każdym kroku jest coś ciekawego. Klasycznie już wchodzimy w przeróżne bramy, zaglądamy dosłownie w każdy napotkany kąt… Wszystko bardzo dyskretnie, wciąż nie jesteśmy przyzwyczajeni, że miejscowi nie zwracają na to uwagi…
Ściemnia się, więc wracamy do domu. Nogi dają znać, że przeszliśmy ponownie spory kawał drogi. Mniejszy niż wczoraj, ale przez te wzniesienia i bloki nieporównywalnie cięższy.
skomentuj →
kategoria: cyfrowo, mobilnie, wyprawy tagi: gruzja, iphone, katarzyna mach, robert danieluk, tbilisi, x100s
Sobota, nasz pierwszy pełny dzień w Gruzji.
Nie ma co spać, szkoda czasu. Wstawać! Śniadanie, żarty z gruzińskiego języka i w drogę. Najpierw na metro. Tam kupujemy kartę z trzema „żelkami” (GEL czyli Lari – waluta gruzińska, my ją nazywamy po swojemu:). To całkiem fajna rzecz – robi się doładowanie i używa w metrze (0.50 GEL), komunikacji miejskiej (0.50 GEL) oraz kolejkach górskich (1 GEL) – przykładając do bramki lub kasownika.
W metrze za czysto nie jest – typowe dla byłego Związku Radzieckiego, dla mnie wygląda jak żywcem przeniesione z Kijowa czy Mińska. Ten sam brud, ten sam zapach, to samo ciemne światło… Ale dzięki temu ma ono ten wschodni klimat. To lubimy! Pamiętajcie jednak, że w wagonach nie ma czegoś takiego, jak schemat stacji – tej naszej trzeba wyglądać samemu, lub wsłuchiwać się w bełkotliwy głos podający stację, na której aktualnie jesteśmy…
Najpierw chcemy dotrzeć do kolejki, którą wjedziemy na miejsce, z którego zobaczymy panoramę miasta. Po drodze wchodzimy do sklepiku po zimną Colę. Sprzedawca częstuje nas… winem. Tak, winem. I to cholernie dobrym, nigdy takiego nie piłem. Wychodzimy, idziemy dalej.
Docieramy w końcu do stacji z wagonikami. Kolejka jak cholera, ale w końcu wsiadamy do wagoniku. Śmiejemy się, że to polski wagonik – z nami jedzie jeszcze dwóch innych Polaków. Na górze jest niesamowicie. Idziemy zobaczyć jeszcze Kartwlis Deta – monumentalny 20-metrowy posąg kobiety usytuowany na szczycie grzbietu górskiego Sololaki, niedaleko twierdzy Narikala. Statua symbolizuje miasto Tbilisi i nazywana jest potocznie „Matką Gruzją”. Patrzy ona w kierunku miasta, trzymając w lewej ręce puchar wina, a w prawej miecz. Winem Kartlis Deda wita przyjaciół, natomiast miecz przeznaczony jest dla wrogów. Kartlis Deda powstała w 1958 z okazji jubileuszu 1500-lecia Tbilisi. Autorem posągu jest gruziński rzeźbiarz Elgudża Amaszukeli. Niestety ciężko jest go sfotografować…
Strasznie wieje wiatr i pada przez chwilę deszcz, ale twardo idziemy dalej, w końcu to Gruzja – zmiany pogody w maju są tu czymś normalnym.
Łazimy kamieniczkami. Tbilisi to chaos! Chodniki kończą się w miejscach, w których biegnie ulica i trzeba się wracać, bo nie ma tam jak przejść, a ulice nie znają czegoś takiego jak przejścia dla pieszych (no prawie, można je policzyć na palcach jednej dłoni).
Wchodzimy na podwórza, fotografujemy porozwieszane wszędzie ubrania… Mam lekkie opory, ale wychodzący z domów ludzie nie zwracają na nas uwagi lub po prostu się uśmiechają.
Głodniejemy i idziemy na pierożki z serem i mięsem. Do tego obowiązkowo piwo! Jedna rzecz uderza nas niesamowicie – ludzie palą tu do jedzenia. Ale jakoś wytrzymujemy, jedzenie rekompensuje smród papierosów (jak w obecnych czasach można jeszcze palić?;).
Potem kolejny spacer aż do padnięcia.
Most Pokoju to niesamowita konstrukcja (chociaż z dalsza robi lepsze wrażenie). Został zaprojektowany przez włoskiego architekta Michela De Lucchi z pracowni aMDL. Projekt oświetlenia został stworzony przez francuskiego projektanta Philippe’a Martinaud. Obiekt został oddany do użytku w 2010 roku. Ma 150 metrów długości i mieści się w samym centrum miasta, nad rzeką Kurą. Prowadzi ze Starego Miasta w kierunku nowoczesnej dzielnicy Tbilisi, a więc połączył dwie przeciwstawne części miasta. My na niego wrócimy jeszcze ze cztery razy, w tym i nocą.
Do tego dochodzi mieszczący się tuż obok budynek niedokończonego jeszcze teatru, zaprojektowany przez Massimiliano Fuksasa. Już teraz robi wrażnie!
Wkrada się zmęczenie, więc zachodzimy na lody do McDonalds. Bo wszędzie dobrze, ale w McDonalds najlepiej. I nie, to nie jest wpis sponsorowany. Po lodach ruszamy dalej… Ale dzień! Nogi to odczują, bardzo odczują.
Idziemy na metro i do domu. Niedaleko mieszkania kupujemy piwo, wodę i chipsy serowe, które będą jednak średnio smaczne. Odpalamy gruzińską telewizję. To był świetny dzień, ponad 26 tysięcy kroków!
Na koniec dnia pewna myśl: spróbujcie stanąć gdzieś w bocznej uliczce robiąc zdjęcie. Jadący samochodem Polak was rozjedzie, a w najlepszym przypadku zwyzywa. Bo Polak ogólnie jest wiecznie zły. Gruzin zatrzyma się, poczeka, uśmiechnie, pomacha dłonią i pojedzie dalej. I ja doświadczyłem tego dziś już kilka razy! Ach, Gruzja.
skomentuj →
kategoria: cyfrowo, mobilnie, wyprawy tagi: gruzja, iphone, tbilisi, x100s
menu
o mnie
wyprawy na wschód i nie tylko
najnowsze wpisy
- warszawa, włochy i ponownie warszawa
- calibrite display 123
- najdłuższe podsumowanie: obrony w af
- najdłuższe podsumowanie ever 2
- najdłuższe podsumowanie ever 1
- vlogująca kasia
- szmul jewson – największy dupek w lidze
- konkurs 'waste not, snap a lot’
- stylowo
- wrześniowo
- busted!
- ludzie displate
- kolejny plan zdjęciowy
- biały miś
- displate, backstage
- julia łukiewska
- dobra sesja beauty
- obrona dyplomowa kasi
- turcja: antalya
- bośnia i hercegowina: sarajewo na koniec
- bośnia i hercegowina: banja luka
- bośnia i hercegowina: wodospady kravica
- bośnia i hercegowina: mostar z drona
- bośnia i hercegowina: mostar
- bośnia i hercegowina: ratusz w sarajewie
kategorie
- abstrakcje
analogowo
backstage
chłopaki
cinemagraph
cyfrowo
dziewczyny
kulinarne
miejsca
mobilnie
osobowości
panoramy
pierdupierdu
polaroid
poradnik
portfolio
przedmioty
publikacje
różne
wydarzenia
wyprawy
archiwum bloga
moje rzeczy
portfolio
instagram
threads
youtube
tiktok
9szmul
pogadajmy podcast
Spełniłem swoje największe marzenie i nagrałem album muzyczny. Następnie znalazłem wytwórnię muzyczną i wydałem go na największych serwisach z muzyką! Sprawdź stronę albumu:
Jako że to blog, to mam tu również klasyczne blogowe wpisy, w których pokazuję moje codzienne życie: sesje zdjęciowe, wyprawy i tym podobne rzeczy. Wszystko mobilnie, ze smartfona:
Jeżeli spodobały ci się moje materiały na Youtube lub zdjęcia, postaw mi kawę - będzie mi naprawdę niezmiernie miło:
Piekielnie upalna Turcja, ale bardzo fajna. Trochę zdjęć i trzy filmy na Youtube! Zobacz→
Bardzo doświadczone Sarajewo, jeszcze bardziej doświadczony Mostar i serbska Banja Luka. Zakochałem się w Bośni! Zobacz→
Bardzo fajna sesja studyjna z Julią Łukiewską. Tak jak lubię! Zobacz→
Globalna sesja zdjęciowa dla XIAOMI! Producentem OnlyOnly, agencją odpowiedzialną za całość GONG. Ogromna duma! Zobacz→
Genialny miesięczny pobyt w Tajlandi. Wigilia w klubie drag queen, sylwester na tajskim boksie dla lokalsów... i wiele, wiele więcej! Zobacz→
Absolutnie niesamowite Kosowo - całkiem inne, niż się go spodziewałem. We wpisach zdjęcia jak i vlogi.. Zobacz→
Estonia nieodkryta! Byłem w miejscach, o których pewnie nawet nie słyszeliście. Ja się w tym kraju zakochałem!. Zobacz→
KIedyś fotografowałem również na klasycznych negatywach, a głowę miałem pełną przedziwnych pomysłów. Zobacz→
Niesamowite Uzbekistan i tadżykistan. Duszanbe, Chiwa, Buchara czy Samarkanda. A wszystko doprawione krótkim pobytem w Abu Dabi. Wszystko na zdjęcich i we vlogach. Zobacz→
Od pięknych rejonów, poprzez skaliste miasto, po totalny rozpierdol Neapolu. W tej serii vlogów jak i na tych zdjęciach pokażę Wam pełen przekrój tego niesamowitego kraju! Zdjęcia i vlogi. Zobacz→
Sesja do zimowego numeru Digital Camera Polska w szklarni w Powsinie z pięknymi Różą i Roksaną. Zobacz→
Byłem w miejscach, które jeszcze do niedawna były okupowane przez rosyjskie wojska. Widziałem masowe groby oraz straszne zniszczenia. Nigdy tego nie zapomnę!. Zobacz→
Pełna kontrastów Łotwa. Zarówno na zdjęciach jak i w 6 odcinkowej serii vlogów. Zobacz→
Z jednej strony piękna, a z drugiej niesamowicie abstrakcyjna Armenia. Wyprawa tak szalona, że nie da się jej opisać w kilku zdaniach. Zobacz→
Wykonałem kilka zdjęć do najnowszej książki Marty Grzebyk z Krytyki Kulinarnej. Okładka + przekładki. Jak zawsze w super ekipie ze Studia Odczaruj Gary! Zobacz→
Kinga i Agnes we wspaniałej bieliźnie God Save Queens. Na Instaxach. Zobacz zdęcia→
Reklamowa sesja zdjęciowa do magazynów Viva! Oraz Uroda Życia. Zobacz zdjęcia→
Kilka polaroidów wykonanych podczas zdjęć do sierpniowego numeru Digital Camera Polska. Zobacz→
© Dawid Markoff
Wszelkie prawa zastrzeżone